Podobnie jak w zeszłym roku (LINK), sezon wiosenny zainaugurowaliśmy ponad Ujsołami i Żabnicą.
Ot, tradycyjna, niedzielna, rodzinna wycieczka (mormońska): ojciec, dwie matki, dziecko i pies.
Tym razem trasa podejściowa wiodła ze Złatnej. Obszczekiwani przez lokalną psiarnię, wywędrowaliśmy przez Bucioryskę na pobliski grzbiet, a konkretnie w rejon Zapolanki, by następnie (oficjalnym papieskim szlakiem!) uderzyć na Redykalny Wierch (LINK). Wówczas nastąpiła tak wyczekiwana sekwencja malowniczych hal, rozpiętych wysoko na stokach Boraczego i Lipowskiego Wierchu. Już niżej pląsały wokół nas cytrynki, zaś na halach objawiły się pierwsze krokusy – można więc śmiało uznać, że kontakt z wiosną został nawiązany. Po rozmokłym śniegu i lodzie dotarliśmy na Rysiankę, gdzie pod schroniskiem, z Pilskiem i Babią w tle, spożyliśmy zupę pomidorową, pierogi ruskie oraz dwie porcje szarlotki na gorąco z bitą śmietaną.
Dla odmiany postanowiliśmy wrócić szlakiem niebieskim, startującym z Hali Lipowskiej. Nikt z nas wcześniej nim nie szedł, literatura nie reklamuje go specjalnie, jakież więc było nasze zaskoczenie, kiedy ów niepozorny wariant okazał się odkryciem dnia! To jeden z tych szlaków, które nie oferują żadnych spektakularnych widoków ani tanich atrakcji, możliwych do streszczenia w kilku prostych słowach czy godnych okładki przewodnika, i które mimo to zniewalają swym nietuzinkowym urokiem. Sama ścieżka sprawia wrażenie mało uczęszczanej; miejscami porasta ją delikatna, miękka trawa. Niezauważalnie wytraca wysokość “stokami masywu Lipowskiej, przewijając się” – jak pisze Władysław Krygowski – “przez jej boczne ramiona oddzielone [licznymi] strumieniami w parowach”. Las co rusz zmienia swój charakter: najpierw wysokie świerki udają tatrzański bór, kawałek dalej wchodzimy w klasyczną beskidzką buczynę, później buki maleją, przywodząc na myśl jakiś zapomniany zakątek Bieszczadów, wreszcie przemierzamy zbocza ogołocone z drzew i usiane kraterami epickich wykrotów. Wokół efektowne kobierce śnieżyczek przebiśniegów i żywców gruczołowatych, pikowane tu i ówdzie złotą nitką pierwiosnków. Nie brak sterczących spod korzeni skał. Prawdziwym rarytasem jest niemal pionowy “żlebik”, z szumiącymi i bryzgającymi kaskadami wodnymi. Gdyby znajdował się bliżej Bielska, stanowiłby godny cel dla tajnej sekcji kanioningu beskidzkiego. Na dodatek przez większość czasu stąpamy po czymś, co wygląda na stary, habsburski płaj (stojąca w dolinie, XIX-wieczna modrzewiowa leśniczówka może potwierdzać tę hipotezę). Ścieżka jest wąska, lecz nader solidna (LINK); na stromszych odcinkach eksponowana krawędź tego płaju (małej leśnej perci?) opada starannie wykonanym kamiennym murkiem. Całości dopełniają współcześnie postawione, prowizoryczne mostki, kładki, ławeczki, a także drobne kamienne konstrukcje.
Niby drobiazgi, ale nas urzekły – zwłaszcza oblane poświatą emitowaną przez wolno gasnące słońce.
Mamy świadomość, że w ten sam weekend niektórzy Członkowie Klubu podjęli bardziej wyczynową działalność pieszą, lecz – biorąc pod uwagę długość łap Crolla – osiągnięty wynik równo 21 kilometrów pokonanych w (niecały) jeden dzień w terenie górskim zupełnie nas satysfakcjonuje.
Na zamieszczonym wyżej portrecie grupowym pozowanym: Mikołaj, Ines, Honka i Croll na skraju Hali Skórzackiej, z tyłu Romanka.
Fotogaleria: LINK
Honka | Croll (Canis lupus familiaris) | Mikołaj, Ines, Sebastian