W środkach masowego przekazu zapowiadano solidne “niże z układami frontów atmosferycznych” oraz “opady o bardzo dużym natężeniu, trwające nieustannie przez kilkadziesiąt godzin”. ICM pokolorował cały wykres na szaroburo, informując o gromadzeniu się nad naszymi głowami gęstych, wysokich chmur; słupki prognozowanego deszczu ledwo mieściły się na skali. Dokładnie wtedy odezwał się Frytka i zaproponował… wycieczkę górską. Pierwotnie rozważaliśmy wyjazd gdzieś dalej i pod ziemię, lecz rano miałem jeszcze coś do załatwienia w Bielsku, więc mogliśmy wyruszyć dopiero po 8:30. Właśnie to zdecydowało o wyborze celu beskidzkiego.
Tym sposobem w środę przed południem znaleźliśmy się na szosie biegnącej wzdłuż groźnie wezbranej Skawicy, a kilka chwil później wysiadaliśmy z auta na opustoszałym parkingu w Zawoi Markowej. Pani w budce przy wejściu do parku narodowego gratulowała nam samozaparcia. Faktycznie, z nieba zwisały ciężkie chmury, lało równo. Założyliśmy obaj jednak, że na choćby odrobinę większej górze spacer w du…wie nabiera dodatkowego waloru. Jeśli już przemoknąć, to z klasą. Poza tym Frytka miał ze sobą cudowną broń do walki z żywiołami, zwaną плащ-палатка. Każdy z nas zarzucił to na siebie i tak wyposażeni, nieprzemakalni i niewykrywalni dla radarów pomaszerowaliśmy prosto w ulewę. Sam pierwszy raz testowałem pałatkę (udostępniony mi egzemplarz był koloru piwno-kanarkowego) i mogę z całą odpowiedzialnością oświadczyć: w trudnych warunkach atmosferycznych gumotex wygrywa z goretexem. Gdyby ktoś chciał wiedzieć, warto wyjaśnić, że oddychalność regulowana jest (w szerokim zakresie) przy użyciu kończyn górnych.
Niebawem z mgły wyłoniło się schronisko na Markowych Szczawinach – cała kubatura do naszej wyłącznej dyspozycji. Wpadliśmy na ciepłą herbatę i kilka łyżek zupy. Obraliśmy kurs na Perć Akademików: mój towarzysz szturmował północną ścianę nadal uzbrojony w gumotex, ja przebrałem się do zwykłej kurtki, bo na tej wysokości znajdowaliśmy się już wewnątrz (siąpiącej niżej) chmury. Krótko mówiąc, ciągle było bardzo mokro, tyle że teraz woda przybrała postać kropli zawieszonych w powietrzu.
Mniej więcej od górnej granicy lasu można było dostrzec pierwsze, z początku niewielkie łaty śniegu; musiał spaść niedawno. Specyficzna aura potęgowała grozę oraz nierzeczywisty urok i tak niezwykłego miejsca. Gdyby jakimś cudem był tam wtedy ktoś trzeci, przycupnięty za jednym z głazów Kotlinki Suchego Potoku, zapewne zamarłby z wrażenia, widząc tajemniczą, jakby garbatą postać, wytrwale i w skupieniu podążającą między kosodrzewiną, karłowatymi świerkami i artystycznie powyginanymi krzewami jarzębiny.
Pozbawione bieżnika buty ukrytego pod malachitową opończą pątnika świadczyły o tym, że ma on już na liczniku wiele kilometrów mozolnej wędrówki po bezdrożach; pewny krok i sposób, w jaki utrzymywał równowagę na lśniących od wilgoci kamieniach znamionowały wysokogórskie doświadczenie. Przez nieprzyjazne ludziom pustkowie sunęła istota z pogranicza światów, ni to wędrowny druid, ni Quasimodo, ni karpacka, bardziej hardkorowa od skandynawskiego pierwowzoru, męska wersja Buki. Wyrwana z głębi jaskiń górska zjawa – bez twarzy, bez przynależności społecznej, poza wszelkimi układami i ideologiami, ponad jakimikolwiek organizacyjnymi podziałami. Po prostu: FrytkaPunk. Albo Szpieg z Krainy Deszczowców, gdyż co pewien czas spod kaptura dochodził odgłos przyciszonych rozmów; kto go wie, może łączył się z centralą, by na bieżąco przesyłać meldunki z terenu?
Tymczasem w miarę, jak nabieraliśmy wysokości, wokół przybywało śniegu. Jeszcze chwila i poły ociekającego wodą gumotexu rozpostarły się na wietrze w zerwach eksponowanego odcinka niczym ogromne skrzydła ostatniego pterozaura, który powraca do swego niedostępnego, uwitego w skalnym sanktuarium gniazda. Strach pomyśleć, jaka panika by wybuchła, gdyby w pobliże zaplątała się akurat wycieczka szkolna bądź zorganizowana grupa seniorów z PTTK.
Powyżej prożka z klamrami panowała już regularna zima. Zarys szlaku gubił się pod grubszą warstwą śniegu, kamienie obrastał lód. Do mgły dołączyła wichura; na szczytowej kopule Diablaka, 1725 m n.p.m., powitał nas nacierający z północy wiatr, który zwalał z nóg. Tylko dzięki refleksowi Frytki nie uniósł daleko na Słowację pokrowca z mojego plecaka. Kurtka nadymała mi się do rozmiarów balona, kaptur również puchnął (jeśli akurat nie był zdarty z głowy). Natomiast gumotex towarzysza miotał się jak jakaś monstrualna, awangardowa baletnica, której podstępnie zaaplikowano środki psychoaktywne i jeszcze puszczono podkład muzyczny do pogo. A może raczej łopotał niczym dumny sztandar, zatknięty na tym lodowatym, samotnym wierzchołku wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew prognozom meteo, bez podniosłych słów (zresztą i tak zagłuszyłby je ryk powietrza), bez majowego pikniku na tle cukierkowych panoram, bez brylowania w portalu społecznościowym, wbrew niedowiarkom, szydercom i hipokrytom, bez pomocy i pozwolenia klubowych zarządów, wbrew politykom, celebrytom i sytym prezesom wielkich korporacji.
Usiłowałem robić zdjęcia, ale aparat po chwili zamarzł i kategorycznie odmówił współpracy. Schroniliśmy się za pobliskim murkiem, gdzie było trochę spokojniej i gdzie Frytka mógł wyciągnąć swoją pancerną, powleczoną gumą lustrzankę, by – na ile to było możliwe – uzupełnić fotodokumentację. O dziwo, w partiach szczytowych nie zastaliśmy żadnych turystów, więc tego dnia nie miał nas kto uwiecznić na portrecie grupowym pozowanym.
Rozpoczęliśmy przedzieranie się grzbietem w kierunku zachodnim, z zamiarem osiągnięcia przełęczy Brona. Jednak gdy tylko zeszliśmy z usypiska białych głazów, trudne warunki atmosferyczne, silnie ograniczona widoczność i brak jakichkolwiek śladów na śniegu sprawiły, że szlak wyparował nam spod nóg. Nie chcąc ryzykować wbicia się w północne stromizny, rozpoczęliśmy przeczesywanie grzbietu od północy w kierunku południowym. Wkrótce zlokalizowaliśmy tyczki, weszliśmy na coś, co przypominało szlak i wtedy… zaczęły się dziać dziwne rzeczy.
Z początku nie zareagowałem odpowiednio na uwagę Frytki, że szlak jest koloru żółtego. Potem z zainteresowaniem obejrzałem stojącą przy ścieżce wiatę, dziwiąc się, że musiałem dawno tędy nie iść, skoro w międzyczasie wzniesiono taki piękny obiekt. Cóż, trasa zaczęła lekko przypominać (w takiej późnozimowej szacie) odcinek czerwonego szlaku tuż przed Broną, wiało mniej niż na grzbiecie, więc nie szukałem dziury w całym i twardo maszerowałem przed siebie. Z pomroczności jasnej (zwanej także śnieżną bądź polarną) wyrwała mnie dopiero ogromna tablica dedykowana (w dniu opisywanej wycieczki już świętemu) Janowi Pawłowi II. Tablicę zredagowano w języku słowackim. Nie dało się dłużej ignorować obrazów podsuwanych przez oczy; nie było już wątpliwości, że staliśmy się mimowolnymi uczestnikami małego ruchu transgranicznego, albo – mówiąc wprost – że wtargnęliśmy na terytorium gościnnych, południowych sąsiadów.
Byliśmy po drugiej stronie masywu, na Półgórskich Rozstajach. Nie uśmiechało się nam wracać po własnych śladach na wschód, dlatego postanowiliśmy przetestować wiodący na Bronę i posiadający bogate, kilkusetletnie tradycje Zbójecki Chodnik. Po jakimś czasie okazało się, że chodnik zanika (zbójecka profesja musiała chyba podupaść, bo, jak po powrocie do domu przeczytałem w przewodniku Piotra Krzywdy, faktycznie ta “prastara ścieżka” jest “dziś już całkiem zarośnięta”), na dodatek z mapy i ukształtowania terenu wynikało, że dalsze przemieszczanie się w kierunku wskazywanym przez już ledwie zarys “chodnika” grozi eksploracją powierzchniową stoków Małej Babiej. Skorygowaliśmy więc trajektorię, realizując ambitny wariant, który od pewnego momentu wiódł przez kosodrzewinę – na szczęście nie tatrzańską i nie ukraińską 🙂 Potencjalnych naśladowców przestrzegamy, że podyktowane to było li tylko stanem tzw. wyższej konieczności. Wpłynąwszy na przestwór Pinus mugo, nawigowaliśmy na zmianę: najpierw ja, później mój odznaczający się sporą determinacją towarzysz. Nie minęło wiele czasu, gdy z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku stanęliśmy pod (polskojęzyczną) tabliczką z napisem “Brona” i głodni dalszych wrażeń rzuciliśmy się (już wariantem klasycznym, wzdłuż granicy) w kierunku Cyla.
Kiedy pozostawiliśmy za sobą kulminację Małej Babiej Góry, 1515 m n.p.m., chmura znowu zaczęła zamieniać się w najzwyklejszy deszcz, ale już niewiele marszu dzieliło nas od Tabakowego Siodła. Tam odbiliśmy w dół, do Zawoi Czatoży, by następnie przez Markowe Rówienki domknąć pętlę w Zawoi Markowej.
Podsumowując: majówkę na Babiej można śmiało uznać za udaną. Przez cały dzień na szlakach (i poza nimi) nie spotkaliśmy ŻADNEGO turysty. Pogoda była wyjątkowo stabilna, a towarzystwo – starannie dobrane, wymagające intelektualnie. Nie ma to jak mała rekreacja w środku roboczego tygodnia.
Sponsorem wyjazdu był GUMOTEX.
Więcej zdjęć: LINK
FrytkaPunk | Sebastian