Wielokrotnie przemykaliśmy tranzytem przez krainę zwaną Kysuce. Od dłuższego czasu korcił nas pomysł, żeby na własne oczy przekonać się, jaka właściwie jest oddalona od innych, słynniejszych szczytów, owiana tajemnicą Ľadonhora. Tak oto w przypadające w poniedziałek Święto Pracy przeszliśmy od marzeń do czynu alpinistycznego; znaleźliśmy w sobie dość odwagi, by tam się wyprawić – na sam Dach Gór Kysuckich (Kysuckých vrchov). *
Poranny samochoding miał swoją metę w wiosce Dolný Vadičov, gdzie odbiliśmy w lewo, w górę orograficznie prawego dopływu Vadičovského potoka. Już po chwili musieliśmy się jednak zatrzymać i opuścić auto, zaskoczeni tym, co ujrzeliśmy:
Z lewej, zachodniej strony ciągną się Steny, czyli długi, wyrównany pod względem wysokości masyw, zakończony Holým vrchom. Dalej grzbiet cofa się nieco w głąb doliny, lekko wzdyma bezimiennym wybrzuszeniem, przed którym, już po prawej stronie tego dzikiego górskiego sanktuarium (toutes proportions gardées), śmiało wyrastają ku niebu niemal pionowe ściany… “kysuckiej Annapurny” – Ľadonhory. I my chcieliśmy się tam wdrapać? Nie do wiary.
Zbocza oblekał jedwab delikatnej buczyny, dopiero wykształcającej pierwsze wiosenne listki; efekt estetyczny całości był piorunujący.
Zaparkowawszy pojazd kawałek dalej, ruszyliśmy polną drożyną, skrajem zielonych łąk.
Kilka minut zajęła przekąska przy rozstajach opisanych jako “Chata pod L’adonhorou” (absolutnie żadnej chaty tam nie stwierdziliśmy). Nasz dalszy szlak odgałęział się w lewo, był koloru żółtego, wkraczał (jak informowała tabliczka) w leśny rezerwat przyrody “L’adonhora” i dosłownie od pierwszych metrów “stawał dęba”, zwiastując niebywale mozolne podejście. Na szczęście wiodło ono wśród pulsującej świetlistą świeżością zieleni. Liczne, drobne białe kamienie drzemały artystycznie rozsypane wśród zeszłorocznego listowia; na ziemi zalegały zerwane konary.
Energicznie pięliśmy się stromawą, barwną dolinką, trawersując wte i wewte strużkę wody. Zza koron buków atramentowe niebo słało nam ciepłe wiosenne uśmiechy.
Nie upłynęło wiele czasu i odpoczywaliśmy na Sedle pod L’adonhorou, 835 m n.p.m. – oddzielającym Holý vrch (912 m n.p.m., na zachodzie), od bezimiennej kulminacji (883 m n.p.m., na wschodzie). Po pociągnięciu paru łyków tymbarku udaliśmy się niebieskim szlakiem na wschód. Liczne połamane drzewa zagradzały drogę, mówiąc coś o frekwencji turystycznej w tym paśmie górskim. Dalekich i rozległych panoram brakowało (łowiliśmy wybiórcze “migawki” obramowane gałęziami), lecz wąski, emanujący specyficznym wdziękiem grzbiet wił się w sposób, który chyba korelował z amplitudą naszych dusz, bo szło się całkiem fajnie. W zagłębieniach po północnej stronie czaiły się ostatnie śnieżne łatki. Ścieżkę zdobiły śliczne kwiaty.
W końcu nastąpił ten ważny moment: stanęliśmy na wierzchołku L’adonhory. Wznosi się on na magiczną wysokość 999 m n.p.m., więc głowy naszej trójki (wliczając Mikołaja) znajdowały się powyżej 1000 m n.p.m. Nie zawiedliśmy się, choć należy uprzedzić, że to atrakcja dla koneserów. Sam szczyt ma niemal formę (zalesionej) skalnej brzytwy. L’adonhora należy do Pienińskiego Pasa Skałkowego, czego świadectwem są właśnie tutejsze kredowe i jurajskie skały. Podobnie jak droga dojściowa, osiągnięte miejsce nie rozpieszczało nadmiarem widoków (wyjątek stanowiło rozłożone po drugiej stronie Wagu cielsko Veľkej Lúky), ale – paradoksalnie – tym silniej odczuwaliśmy, że mamy L’adonhorę tylko dla siebie. Zresztą przez cały dzień na szlaku nie spotkaliśmy ani jednej osoby.
Zejście najpierw pokrywało się z grzbietem opadającym na wschód; zrobiliśmy przerwę na drobny bouldering w (niebezpiecznie kruchych!) wychodniach. Spomiędzy drzew zaczęła wyzierać krywańska Mała Fatra. Drugi odcinek drogi na dół prowadził szerokim, cienistym “żlebem”, w scenerii wyschniętego koryta sezonowego potoku.
Ładny pejzaż odsłonił się niżej, u wylotu żlebu, przy rozstajach “Nad Kubaščikovcami”. Bezpośrednio pod sobą mieliśmy zabudowania Horného Vadičova; plan za masywem Magury (920 m n.p.m., rozlokowanej między bliższą doliną Vadičovského potoka i dalszą Varinki) wystawał dostojny, ciągle ośnieżony Veľký Kriváň (na prawo) i nieco osamotniony Veľký Rozsutec (na lewo).
Pozostało nam obejście podnóży Królowej Kysuc w celu ukończenia pieszej pętli – z jeszcze bardziej fenomenalnym, specjalnie oznakowanym punktem widokowym (“Vyhliadka pod Ľadonhorou”). To była jedna z tych chwil, w których człowiek zastyga oniemiały. Podczas gdy słońce z wolna zniżało się nad horyzont, nasz wzrok ześlizgiwał się z Małej Fatry i błądził po niedbale, nieprzesadnie pofałdowanym przestworze Gór Kysuckich. Kto wie, chyba najpiękniejsze były te najbliższe, najbardziej rozpłaszczone wypukłości, w części pokryte łąkami, w części – skupiskami drzew, oszczędnie przetykane mozaiką zabudowań. Na południowym zachodzie wyróżniał się niewysoki, lecz charakterystyczny Straník (769 m n.p.m., już obok Žiliny): wyglądał jak “głowa” olbrzymiego dmuchawca, od którego wiatr odrywa lotki nasion – chmary miniaturowych glajciarzy.
Na tym jednak nasz dzień się nie zakończył; przyszła pora na sensacyjny deser. Zdążyliśmy jeszcze bowiem przemieścić się aż pod czeską granicę, konkretnie do niepozornej wioski Hlavice w paśmie Połomów (Beskid Śląsko-Morawski). Chcieliśmy z bliska zapoznać się z fascynującymi obiektami ukrytymi w rezerwacie przyrody nieożywionej “Klokočovské skálie”. Obok Meksyku, Bośni, Kostaryki, Dagestanu, Wyspy Wielkanocnej czy Nowej Zelandii ten zakątek Kysuc należy do elitarnego zestawu miejsc na mapie świata, w których można oglądać kamenné gule: tajemnicze kamienne kule. Ba, te kysuckie wyróżniają się wielkością, ich średnica dochodzi do 2,6 m.
Według najbardziej prawdopodobnej z hipotez, takie oryginalne “megality” pozostawili tu kosmici. Inne teorie próbują tłumaczyć zjawisko “kulotwórczości” wskazując na proces określany mianem wietrzenia kulistego (zachodzącego na przykład wskutek eksfoliacji skał). Obłe kształty mogą też być, zdaniem geologów, konkrecjami (wokół drobnej cząstki narastają osady) albo mogą to być zaklęte w kamień “bąble gazu”. Kolejne wyjaśnienie odwołuje się do sedymentologii: kule można uważać za spotykane niekiedy we fliszu karpackim struktury wirowe (tzw. wirowce), które swe istnienie zawdzięczają prądom wirującym w głębinach niegdysiejszego praoceanu. Podobne tłumaczenia wydają się jednak dość wątpliwe – choćby ze względu na zdumiewająco regularny kształt tych formacji z piaskowca bukowieckiego, przypominającego magurski (na świecie odkryto również kule granitowe i zbudowane z materiału pochodzenia wulkanicznego, być może zatem zagadka ma więcej niż jedno rozwiązanie).
W popularyzatorskim, lecz nader interesującym tekście (Echo Jordanowa, październik 2016) panowie Bednarz, Kargul i Leśniakiewicz dokonują przeglądu form kulistych odnotowanych w polskim piśmiennictwie geologicznym, jak również prezentują własne znaleziska terenowe z tej dziedziny; wymieniają tak zaskakujące lokalizacje jak Jordanów czy Targoszów. Zwykle chodzi o obiekty znacząco mniejsze od ich słowackich odpowiedników, chociaż, jeśli wierzyć Kronice Beskidzkiej, w okolicach Węgierskiej Górki znajduje się “negatyw” pokaźnej, bo 5-metrowej “bili” (jej skalny, zewnętrzny odcisk). Trójka autorów skłania się ku teorii, że wyjątkowo spektakularne kule z Kysuc zostały “ukształtowane na etapie diagenezy, czyli cementacji luźnych osadów piaszczystych”; zwracają oni uwagę na okoliczność, że najbardziej regularny kształt cechuje kule dopiero co “odłupane”, później czynniki zewnętrzne (atmosferyczne) regularność tę zaburzają. W artykule “Spherical and ellipsoidal cavities in European sandstones…” (Zeitschrift für Geomorphologie, Vol. 59 <2015>, Suppl. 1), Adamovič, Mikuláš i Navrátil podejmują próbę bardziej szczegółowej rekonstrukcji sposobu, w jaki tworzyły się sferyczne “negatywy”. Pod ziemią odbywa się “przede wszystkim rozpuszczanie węglanowego spoiwa po wejściu w reakcję ze spływającymi kwaśnymi lub półkwaśnymi wodami opadowymi. […] Kształt spojonego węglanami ciała […] w dużej mierze wpływa na kształt powstałej w ten sposób niszy. […] Rozpuszczanie się węglanowego spoiwa nie zawsze jednak pociąga za sobą zanik [sił] kohezji działających między ziarnami: piaskowiec może zachować trwałość dzięki innym typom spoiwa (krzemionkowemu lub żelazistemu) bądź dzięki ścisłemu przyleganiu do siebie ziaren” (tamże, s. 140, tłum. własne). Po odsłonięciu skały następuje drugi etap, związany właśnie z procesami wietrzenia. W charakterze przykładu wymienia się m.in. skały w pobliżu Ciężkowic.
Na terenie Kysuc istnieje kilka stanowisk geologicznych z kulami; stanowiska skupiają się w szerokim na kilkaset metrów pasie przy słowacko-czeskim pograniczu. Co ciekawe, pierwsze sygnały o obecności kamiennych tworów w Kysucach pochodzą dopiero z połowy lat 90-tych XX wieku. Nietypowe formacje można podziwiać m.in. w kamieniołomie Megoňky, lecz my, jak wspomnieliśmy wyżej, wybraliśmy ustronne i malownicze “Klokočovské skálie”. Aby się tam dostać, z niemałym poświęceniem przemierzyliśmy spory szmat dziurawej górskiej drogi (może nie były to bezdroża, ale na pewno “ćwierćdroża” albo przynajmniej “półdroża”…).
Do rezerwatu wkraczaliśmy zupełnie sami, wstępując z wieczornego zimna doliny w lewitujące wyżej masy nagrzanego za dnia powietrza, przy zapadającym już zmroku. Wszystko to przydawało improwizowanej eksploracji szczególnego posmaku. W miarę jak posuwaliśmy się przez las wzdłuż, jak się początkowo zdawało, zupełnie niewybitnego grzbietu, po lewej ręce rosła fantazyjnie skomponowana grań. Mimo rozlewającej się wokół szarości, udało się nam z Mikołajem przeczesać sporo stromego, piaskowcowego terenu i… odnaleźć legendarne sferyczne osobliwości. Tylko niektóre, dlatego mamy dobry powód, by tam jeszcze powrócić.
Kierując gałkę oczną w stronę nieprzeniknionej skalnej kuli, trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z wiekowymi artefaktami. Ich anonimowi twórcy musieli dysponować niedostępną dla nas, Ziemian, technologią. Ewentualnie, w drodze kompromisu, jesteśmy w stanie zaakceptować tezę, iż są to ocalone z otchłani dziejów (choć mało owalne) jaja protoplezjozaurów. Obie te wersje mają w sobie z pewnością najwięcej finezji.
Kysuckie kule zaliczają się do zjawisk, które intrygują, konfrontując człowieka z regularnością, symetrią, skończonością formy napotykanymi znienacka w (pozornie chaotycznym) świecie przyrody.
Dokładnie w momencie, kiedy powróciliśmy do zaparkowanego na dnie doliny auta, miękka ciemność stopiła się w jedno z krystalicznym chłodem Beskidu.
Garść zdjęć z wyjazdu: LINK
Mikołaj, Ines, Sebastian
* Co prawda w literaturze słowackiej funkcjonuje pogląd, że najwyższym szczytem Gór Kysuckich (zwanych też Kysuckou vrchovinou) jest Pupov, 1096 m n.p.m., jednak góra ta wyrasta już nad wsią Terchová, w zasadzie zyskując status “przybudówki” Małej Fatry; formalnie należy nawet do obszaru chronionego otaczającego Park Narodowy. Zresztą szlakiem udostępniony jest tylko zachodni, niższy wierzchołek Pupova, 1045 m n.p.m. Powiedzmy wprost: jeśli już ktoś fatyguje się (zwłaszcza z Polski) do Terchovej, chętniej wypuści się przecież na któryś z Rozsutców niż na… Pupov. Intuicja i zdrowy rozsądek podpowiadają, że zarówno ze względów morfologicznych, jak i turystycznych (położenie w centralnej części rejonu) na miano zwieńczenia Gór Kysuckich zasługuje Ľadonhora – i tego się trzymamy 🙂