W długi majowy weekend postanowiliśmy poszukać odrobiny spokoju za granicą, a konkretnie ponad doliną Olzy.
Samochód został w miejscowości Nawsie, tuż obok stacji kolejowej, która od razu zwróciła naszą, a szczególnie Mikołaja uwagę. Schludna, elegancka, kolorowa (choć prowincjonalna i bez żadnej galerii handlowej), na dodatek co chwilę przejeżdżają przez nią pociągi. Podczas niemal każdego pobytu w Republice Czeskiej zazdrościmy linii kolejowych sąsiadom zza miedzy. Tutaj, do Nawsia, tory doprowadzono w 1871 roku, kiedy wioska znalazła się na trasie Kolei Bogumińsko-Koszyckiej. Jeszcze w latach 90-tych stacja nazywała się Jabłonków (Jablunkov), służyła bowiem mieszkańcom pobliskiego miasta, którzy – jak wieść niesie – nie życzyli sobie parowozów w centrum i odpowiednio wpłynęli na budowniczych żelaznej drogi; samo Nawsie od lat 60-tych do 1994 roku wchodziło zresztą administracyjnie w skład Jabłonkowa. Od 1994 roku nazwa stacji brzmiała “Jablunkov-Návsí”, zaś od kilku lat na tablicach widnieje już tylko dumna nazwa “Nawsie (Návsí)”.
Krótko mówiąc, Czesi zawstydzają polskich przewoźników i udowadniają, że w XXI wieku na peronach też może być czysto i zachęcająco.
Kiedy Mikołaj już się napatrzył, weszliśmy na żółty szlak, który niespiesznie wyprowadza na wzgórza podnoszące się po wschodniej stronie doliny. Jedna z uczestniczek wycieczki (i nie była to Ines) zaczęła marudzić “No i gdzie te góry?” Faktycznie, najpierw idzie się między zabudowaniami (skądinąd obfitującymi w smaczki i ciekawostki), a Beskid Śląski czeka niewidoczny gdzieś hen za pokrytym łąkami wybrzuszeniem terenu. Wystarczy jednak kilka minut marszu i za plecami wyrasta panorama górującego nad korytem Olzy Beskidu Śląsko-Morawskiego; niemniej ładny pejzaż (choć tego dnia trochę maskowany “brudną” mgiełką) rozciąga się na południu, po stronie Girowej i Przełęczy Jabłonkowskiej.
Wkrótce rozpoczęliśmy podchodzenie grzbietem. Było jak w czeskiej bajce: ładnie, kolorowo, bynajmniej nie wysokogórsko, lecz zajmująco. Mijaliśmy mrówki uwijające się w ogromnych mrowiskach, małe sympatyczne jagniątka, samotne zagubione wśród Beskidu domy i różnorodną roślinność (rezerwat). Jako nowość można wymienić farmę kuszącą własnej roboty serami (potencjalny cel na przyszłość). Ostatni odcinek szlaku wystramiał się i wiódł tunelem przez ażurową, świetlistą zieleń. Naszym pierwszym celem była Filipka, 762 m n.p.m. – bezdyskusyjnie jeden z najbardziej sielskich szczytów w całych Beskidach. Porośnięty bukami i krzakami, więc widoków zeń ubywa, za to przybywa przyjemnego cienia. Stoi tam (ostatnio odnowiona) wiata (tzw. odpočívadlo), monumentalny hraniční kámen, a także specjalne drzewo obsypane białym kwieciem i mnóstwem tabliczek turystycznych. Posiliwszy się i wykonawszy serię zdjęć (czym się dało: lustrzanką, kompaktem, telefonem), poszliśmy grzbietem na południowy wschód. W pamięć zapadł nam m.in. niebanalny odcinek wiodący ścieżką przez spore wykroty.
Podziwiając sięgającą daleko panoramę doliny potoku Głuchowa (Hluchová), weszliśmy w trawers północno-zachodnich ścian Stożka. Od strony czeskiej góra ta wygląda honorniej – dopiero tutaj można zrozumieć słowa Zygmunta Lubertowicza (Kronika Śląska Cieszyńskiego i powiatów: Biała, Żywiec, 1932), że Stożek “jest […] podobny do jakiejś drabiny Jakóbowej i […] potrafi zaimponować swym kształtem i urodą nawet staremu turyście” (pisownia oryginalna). Na przełęczy Pod Velkým Stožkem Mikołaj zdecydował, że ową piękną górę będziemy zdobywać wariantem bardziej wertykalnym, czyli szlakiem granicznym. Zaraz po jego pokonaniu, zaczęliśmy poznawać osobliwości przyrody nieożywionej. Jak na przełomie XIX i XX wieku pisał doktor Jan Galicz, “z pod samego szczytu góry wystaje duży cypel skalny nakształt czółna” (także pisownia oryginalna). Istotnie, wystaje; weszliśmy pod niego (patrz: portret pozowany wyżej), przeczesaliśmy również podnóża tamtejszych wychodni. Cytując wielkiego Lubertowicza, “człowiek […] wdzięczny jest sam sobie za to, że go tu coś przyniosło” i to właśnie “na Stożku można naprawdę zapomnieć o wszystkich dolegliwościach i kłopotach naszego szarego ludzkiego życia”.
Tak oto, z lżejszymi sercami skierowaliśmy się ze szczytu dalej na południe, a ciotka Dolii wspaniałomyślnie zaoferowała nam herbatę w schronisku. Jednak ze swej oferty niezwłocznie się wycofała, gdy tylko zobaczyła falujący i zapamiętale konsumujący pod tym popularnym obiektem tłum majówkowiczów. Przebiliśmy się przezeń czym prędzej i kawałek dalej na południe ewakuowaliśmy się na niemal bezludne terytorium Republiki Czeskiej.
Zeszliśmy do Siodła pod Groniczkiem (Sedlo Gruniček), gdzie skręciliśmy w prawo, by przetestować całkiem dla nas nowy, niebieski szlak, biegnący południowymi zboczami doliny potoku Radwanow (Radvanov). Droga okazała się, owszem, klimatyczna, lecz stosunkowo mało urozmaicona, dobra chyba dla rowerzystów, więc piechurom polecamy raczej – przetestowany już wcześniej – wariant schodzący na wprost grzbietem (stare żółte znaki). Szlak obrany przez nas robi się ciekawszy dopiero pod koniec.
Oczywiście znowu zabawiliśmy na stacji kolejowej: jak zahipnotyzowani śledziliśmy ruch na szynach, wstąpiliśmy do poczekalni (działająca kasa!) i zaopatrzyliśmy się we wszystkie kolorowe ulotki przewoźnika (jedna z nich przekornie reklamowała zniżkowy bilet kolejowy umożliwiający zwiedzanie… Polski; ciekawe, czy jakiś biedny Czech dał się złapać w tę pułapkę?).
Wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy do kraju; tam jednak, w rejonie Dzięgielowa wykonaliśmy niespodziewanie skręt w lewo, aby wzbogacić program wyjazdu o wieczorny spacer po Cieszynie. Spod Kościoła Jezusowego udaliśmy się na rynek, przedefilowaliśmy ulicą Głęboką, po czym smartfon ciotki zaprowadził nas do “Winiarni u Czecha”. Polecamy to miejsce: Dolii postawiła tam wszystkim smaczną kolację, podlewaną lekkim, lecz naprawdę niezłym winem z Moraw (kto pił, ten pił…).
Potem pokazaliśmy Mikołajowi znajdującą się dwa kroki dalej Studnię Trzech Braci i zeszliśmy schodami do Cieszyńskiej Wenecji. Podobno wkrótce ma zostać zrewitalizowana za unijne pieniądze, więc kto wie, może była to jedna z ostatnich okazji, aby nacieszyć się nią jeszcze w takiej starej, ciut dekadenckiej postaci. Niespodzianka: na naszych oczach Wenecja cieszyńska zaczęła przenikać się z tą oryginalną, włoską, zobaczyliśmy… przystanek gondoli (patrz: galeria poniżej).
Przed zapadnięciem zmroku zdążyliśmy jeszcze w Cieszynie zrealizować niezależną postindustrialną minifotosesję.
Fotorelacja: LINK
Dolii | Mikołaj, Ines, Sebastian