Poranek przywitał nas na Orawie – można było spokojnie wypakować się i podejść na przystanek pod kościołem w Zubercu, gdzie punktualnie podjechał autobus. Wysiedliśmy na Wyżniej Huciańskiej Przełęczy, w punkcie początkowym zaplanowanej trasy.
Dynamicznie nabieraliśmy wysokości. Postój nad strugą orzeźwiająco chłodnej wody, parę zakrętów pośród lasu i ani się obejrzeć, jak doszliśmy do kameralnej przełączki pod ścianami Białej Skały.
Niskie już drzewa ustępowały miejsca kosodrzewinie; co rusz odbijaliśmy w prawo, by stanąwszy nad Doliną Suchą Sielnicką sycić oczy panoramą skomponowaną z pobliskich tatrzańskich grzbietów, niecki Liptowa, wału Niżnich Tatr, skróconego perspektywicznie akordeonu Gór Choczańskich i z obu Fatr. Na północnym wschodzie miękko rozesłały się wypukłości Pogórza Orawskiego i Skoruszyny; od samego początku cicho kibicowała nam poczciwa Babia Góra.
Powyżej Białej Przełęczy, 1320 m n.p.m., zrobiło się jeszcze ciekawiej. Minęliśmy kulminację Siwej Kopy i za Siwym Przechodem weszliśmy w Rzędowe Skały (Radové skaly). Grzbiet przekształcił się w pulsującą zaskakującymi formami dolomitową grań: perć kluczyła w labiryncie niebanalnie rozrzuconych want, turniczek, igieł i bloków, przetykanych tajemniczymi zakamarkami i obiektami typu jaskiniowego. W pewnym momencie tuż przy szlaku rozwarł się nawet otwór Studni w Siwym Wierchu. Wśród bujnej, obleganej przez owady flory prym wiodły dzwonki; ich barwa sumowała się z czystym błękitem nieba. Nie oznaczyliśmy tego okazu precyzyjnie, lecz pod naszymi nogami przewinął się też prawdopodobnie Dianthus nitidus, goździk lśniący: zachodniokarpacki endemit, którego jedynym obszarem występowania w Tatrach jest właśnie masyw Siwego Wierchu. Na widok kolejnych kominków i prożków, okraszonych tu i ówdzie łańcuchami, w oczach Mikołaja zapalał się żywy błysk; leciwi rodzice z trudem nadążali.
W tak pięknych okolicznościach przyrody osiągnęliśmy Siwy Wierch, 1805 m n.p.m. Przyfrunęło trochę chmur, ale cieszyliśmy się, że nie zanosi się na burzę. Na szczycie nie byliśmy sami; część turystów weszła tu od południa, wzdłuż Doliny Jałowieckiej. My po krótkim odpoczynku ruszyliśmy na północny wschód.
Płyty skalne zstępowały coraz głębiej w kosodrzewinę. Z rozciągającej się po prawej stronie Doliny Bobrowieckiej Liptowskiej dobiegał donośny szum wody, kawałek dalej dźwigały się rozległe zbocza Czerwonego Wierchu, stanowiącego zachodnie odgałęzienie Wielkiego Salatyna.
Następnym przystankiem było obniżenie Palenicy Jałowieckiej (sedlo Pálenica), 1570 m n.p.m., gdzie dwie trzecie naszego zespołu zrealizowało prywatny kaprys: skusiliśmy się na klasyczny turystyczny “gulasz angielski”. Pozostała jedna trzecia, najmłodsza, nie dała się namówić.
Ostatni etap wędrówki polegał na zejściu grzbietem Kozińca oraz Ostrego Gronia nad potok Prybisko. Mikołaj odkrył i zwiedził wyspę; korzystając z kamiennego budulca, wyposażył ją w piesze połączenie ze stałym lądem. Dalej pojawiała się pierwsza, letniskowa zabudowa. Choć szliśmy w słońcu, nad grzbietem ciągle zwisały szarawe chmury.
Gdy dotarliśmy do miejsca, z którego rano wyruszyliśmy, czyli do położonego na wysokości 762 m n.p.m. centrum Zuberca, wstąpiliśmy do potravin i uczciliśmy nasz wyczyn puszką zimnej coli.
W drodze powrotnej zaliczyliśmy jeszcze co najmniej trzy atrakcje. Najpierw przystanęliśmy obok wioski Podbiel, żeby rzucić okiem na ruiny Františkovej huty. Potem zajechaliśmy pod opuszczony ośrodek wczasowy nad Jeziorem Orawskim – brak opłaty parkingowej, zero tłumu na plaży, a w tle, po drugiej stronie tafli, Babia Góra… Ines z Mikołajem zanurzyli nogi, ryby beztrosko pluskały ogonami. Godnym zwieńczeniem wyprawy był polski, “orlenowski” hot dog.
Galeria zdjęć: LINK
Mikołaj, Ines, Sebastian