Dwa tygodnie temu choroba wyłączyła nas z akcji, która odbywała się w tym rejonie z udziałem większej ilości młodzieży, a że cel był nieźle dobrany, postanowiliśmy wrócić tam sami zanim zejdą śniegi.
Już w Brennej Leśnicy dołączył do nas sympatyczny, czarny psiak i choć próbowaliśmy go przepędzić z obawy, żeby się gdzieś nie zabłąkał, za skarby świata nie chciał się odczepić (w grudniu podczas wycieczki na Stożek mieliśmy podobną sytuację z kotem… jakie stworzenie będzie następne? dzik?). Po wewnętrznych konsultacjach ochrzciliśmy nowego towarzysza imieniem Pippin – na pamiątkę jego kolegi, słynnego psa jaskiniowego. W tak wzmocnionym składzie powędrowaliśmy zielonym szlakiem.
Pippin wytrwale nas eskortował, merdał ogonem, dokazywał na tylnych łapach, wywąchiwał coś pod śniegiem, którego przybywało, w miarę jak się wznosiliśmy.
Widoki ze słonecznej polany na grzbiecie Gronika były przednie (patrz: pierwsze zdjęcie).
Po przejściu przez ładną buczynę skręciliśmy do “Telesforówki”. Spoczęliśmy przy stole pod wiatą – całą czwórką, bo do cna zsynantropizowany Pippin też zasiadł na ławce. Poczęstowaliśmy go kawałkiem kanapki. Czworonóg zaskarbił sobie sympatię pozostałych gości, od których dostał do wylizania miseczkę po smalcu.
W drogę powrotną udaliśmy się grzbietem na północ. Pippin posprzeczał się nieco z psem należącym do dwóch zmierzających w przeciwnym kierunku pań; musieliśmy tłumaczyć, że wbrew pozorom Pippin nie jest naszym zwierzakiem… Na szczęście zdążył się już do nas przywiązać, więc porzucił psie dyskusje i kontynuował marsz z nami.
Nadciągnęły chmury i zawiewało. Zajrzeliśmy do widmowego baru “Złoty Bażant” i w tymże miejscu opuściliśmy niebieski szlak, by zejść do auta stokami Świniorki.
Na mecie zadowolony z wycieczki Pippin odszedł tam, skąd przyszedł.
Pippin (Canis lupus familiaris) | Mikołaj, Ines, Sebastian




